środa, 2 kwietnia 2014

Przed wyjazdem w teren

Przed wyjazdem w teren studenci nie zaniedbali obowiązku dokształcenia się. Większość zapamiętała już nazwę miejscowości (za drobne pomyłki, rzecz jasna, nie będziemy nikogo winić). Co pilniejsi potrafią nawet wskazać Szydłowiec na mapie. 

Lista zgromadzonych informacji może nie jest obszerna, ale na pewno obejmuje najważniejsze zagadnienia – wiemy, że Szydłowiec:
 - po pierwsze, leży gdzieś pod Radomiem;
 - po drugie, dojechać do niego trudno, a i wydostać się pewnie nienajprościej;
 - po trzecie, nie jest światową metropolią (za grupą jedzie specjalny samochód wiozący agregat prądotwórczy i zapas wody pitnej);
 - po czwarte, prawdopodobnie można coś jeszcze o nim powiedzieć (wiemy to, bo przez najbliższe dziesięć dni będziemy rozmawiać z wszystkimi tylko o Szydłowcu).

Niektórzy buchają entuzjazmem, inni są nieco sceptyczni. Obawy dotyczą głównie ilości wywiadów do przeprowadzenia w krótkim czasie, ale także konieczności uprzedniego nawiązania w tym celu ogromnej ilości interakcji w stylu potocznie zwanym na Jehowych. Bogaci w doświadczenia zebrane per procura (przez wcześniejsze roczniki), obawiamy się, że zmokną nam skarpetki i że poszczują nas psami. Pouczeni przez regulamin, nie zapominamy o konieczności powstrzymania się przed kąpielami w fontannie pod wpływem niedozwolonych środków odurzających. Pamiętając o dziedzictwie tytanów antropologii terenowej, przedyskutowaliśmy nieuregulowaną w zestawie wytycznych kwestię nawiązywania niestosownych relacji erotycznych z przedstawicielami lokalnej społeczności (przeważa opinia o bezcelowości takiego przedsięwzięcia, brakuje bowiem odpowiedniej rubryczki w kwestionariuszu).


Uzbrojeni w słowniki polsko-radomskie, zapas suchych skarpetek, nieocenione wsparcie wykładowców, zdjęcia rodziny, butle z gazem pieprzowym przeciw lokalnej odmianie niedźwiedzia domowego (Ursus familiaris radomiensis) i zapas chininy, ruszamy na wschód o świcie trzeciego dnia.

Zuzanna Czaplińska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz