Przed wyjazdem w teren studenci nie zaniedbali obowiązku
dokształcenia się. Większość zapamiętała już nazwę miejscowości (za drobne
pomyłki, rzecz jasna, nie będziemy nikogo winić). Co pilniejsi potrafią nawet
wskazać Szydłowiec na mapie.
Lista zgromadzonych informacji może nie jest
obszerna, ale na pewno obejmuje najważniejsze zagadnienia – wiemy, że Szydłowiec:
- po pierwsze, leży
gdzieś pod Radomiem;
- po drugie, dojechać
do niego trudno, a i wydostać się pewnie nienajprościej;
- po trzecie, nie jest
światową metropolią (za grupą jedzie specjalny samochód wiozący agregat prądotwórczy
i zapas wody pitnej);
- po czwarte, prawdopodobnie
można coś jeszcze o nim powiedzieć (wiemy to, bo przez najbliższe dziesięć dni
będziemy rozmawiać z wszystkimi tylko o Szydłowcu).
Niektórzy buchają entuzjazmem, inni są nieco sceptyczni. Obawy
dotyczą głównie ilości wywiadów do przeprowadzenia w krótkim czasie, ale także konieczności
uprzedniego nawiązania w tym celu ogromnej ilości interakcji w stylu potocznie
zwanym na Jehowych. Bogaci w doświadczenia zebrane per procura (przez wcześniejsze roczniki), obawiamy się, że zmokną nam
skarpetki i że poszczują nas psami. Pouczeni
przez regulamin, nie zapominamy o konieczności powstrzymania się przed kąpielami
w fontannie pod wpływem niedozwolonych środków odurzających. Pamiętając o
dziedzictwie tytanów antropologii terenowej, przedyskutowaliśmy nieuregulowaną
w zestawie wytycznych kwestię nawiązywania niestosownych relacji erotycznych z
przedstawicielami lokalnej społeczności (przeważa opinia o bezcelowości takiego
przedsięwzięcia, brakuje bowiem odpowiedniej rubryczki w kwestionariuszu).
Uzbrojeni w słowniki polsko-radomskie, zapas suchych
skarpetek, nieocenione wsparcie wykładowców, zdjęcia rodziny, butle z gazem
pieprzowym przeciw lokalnej odmianie niedźwiedzia domowego (Ursus familiaris radomiensis) i zapas
chininy, ruszamy na wschód o świcie trzeciego dnia.
Zuzanna Czaplińska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz